Lady Wawa

Strony

  • Strona główna
  • Kontakt
  • Uroda
  • Moda
  • Rodzina

3/24/2017

Toni&Guy, czy mam nowego kumpla, czy znowu rzymski hełm na głowie?

Tak, dziura ozonowa to moja wina. :) Zużywam skandaliczne ilości lakieru do włosów! Dlaczego? Bo mam tak delikatne, cieniutkie włosy, że bez lakieru wyglądają jak przysłowiowe mysie ogonki. Lakier sprawia, że nabierają objętości i masy a jednocześnie nie są obciążone. Wiem, wiem jest pierdylion kosmetyków, które mają za zadanie pomóc, ale moje kłaczki źle na nie reagują. Wypróbowałam wiele i uwierzcie mi tylko lakier sprawia, że nie wyglądam jak "idź stąd i nie wracaj". No chyba, że jest zbyt mocny - wtedy wyglądam jak uciekinier z rzymskich legionów.



Zazwyczaj lakiery kupowałam wiedziona impulsem, albo sięgałam kolejny raz po ten sam co był ostatnio. Razu jednego jednak rzuciła mi się oczy przecena lakieru, którego nigdy nawet nie brałam pod uwagę. Dlaczego? Bo kosztował 36 zł! I to  Rossmannie! Ja to prycham pogardliwie na takie produkty myśląc sobie "A co tam może być takiego wyjątkowego, żeby tyle kasy za niego chcieli, Phi!?" Tym razem kosztował około 25 zł. Nadal drogo, ale opętała mnie jakaś przemożna chęć popsikania sobie głowy dobrem luksusowym. Kupiłam! Lakier do włosów "elastyczne utrwalenie" marki TONI&GUY.


Opakowanie tradycyjnie zbudowane, ale bardzo ładnie zaprojektowane. Miękkie linie, pastelowe kolory. Na pierwszy rzut oka powiało profesjonalizmem. Co obiecuje producent? Twierdzi, że produkt utrzymuje naturalną lekkość i sprężystość przez cały dzień. I tyle. No więc ja się rozpiszę ciut więcej. Po pierwsze zapach. Jest naprawdę ładny (choć oczywiście gusta są różne) Jest to jedyny lakier na który mój Łukasz nie reagował teatralnym odruchem wymiotnym ;). Po drugie mgiełka. Tak, z dyfuzora wydobywa się delikatna, idealnie rozpylona lakierowa mgiełka! Dzięki temu produkt delikatnie i równomiernie pokrywa włosy nie tworząc hełmu ani nie sklejając kosmyków.


Zauważyłam też, że moja mikrołazienka nie jest oblepiona warstwą lakieru. To taka ciekawostka. Normalnie musiałam wszystko regularnie wycierać. Nie żebym teraz nie musiała latać na szmacie ale jednak zawsze kilka ruchów mniej a w moim wieku trzeba się oszczędzać ;). Poza tym podczas obfitej aplikacji nie dostawałam duszności.


Jeśli macie grube, ciężkie włosy - to nie jest lakier dla was. Jeśli idziecie na wiejskie wesele i chcecie utwardzić sobie loki i angelzy to nie jest lakier dla was! Jeśli jednak cenicie sobie subtelne uwalenie albo macie włosy cienkie i podatne na układanie - to produkt idealny! Włosy zachowują nadany kształt ale nie sterczą jak sztywne patyki, nie mamy skorupy, wszystko wygląda ładnie i naturalnie. Na dokładkę łatwo go wyczesać. Już po kilu chwilach wyglądamy jakbyśmy wcale go nie używały a włosy nadal wyglądają świeżo i są sypkie. 


Oczywiście nie będzie tylko tak słodko pierdząco,  bo produkt oprócz ceny ma jeszcze jedną wadę. Jest mniej wydajny niż tradycyjne lakiery. Jeśli więc wylewacie na siebie litry utrwalacza to tutaj uderzy was to bardziej po kieszeni. Jeśli jednak psikacie z umiarem, dla wykończenia fryzury - wszytko będzie ok. Ostatnio wróciłam na chwilkę do dawnych przyzwyczajeń i szybko poczułam różnicę w jakości. Podsumowując - produkt bardzo, ale to bardzo fajny dla osób ceniących sobie naturalność i umiar. Warto polować na przecenę (są bardzo często) bo 36 zł to gruba przesada, nawet jak za tak udany lakier. Ja kupiłam właśnie kolejny :).

A teraz mała zagadka - jak myślicie  jaki zabieg odchorowuję siniaczkami na twarzy?
Łukasz mówi, że robię się na Marlin Monroe ;)




Czytaj więcej »
on 3/24/2017 22
Podziel się!
Etykiety:
uroda
Nowsze posty
Starsze posty

3/13/2017

Próbki i miniaturki kosmetyków to nie łaska sprzedawcy! Zostały wyprodukowane z myślą o Tobie!

Wiem, było mnie ciut mniej. Przykro mi, ale mieliśmy bardzo przykrą sytuację w rodzinie - odszedł ktoś mi bardzo bliski. Nie miałam do niczego głowy, a już na pewno nie do kosmetyków. Chociaż nawet ta chwila, gdzieś tam o kobiecą urodę się otarła. Moje wspomnienie, ukochana szminka, którą wyjęłam z jej torebki, tej torebki, którą zostawiła tylko na chwilę, na chwilę która okazała się wiecznością.... Doceniajcie każdy głupi dzień, każdą "zwykłą" chwilę. Nigdy nie wiemy, czy nasze spotkanie nie jest tym ostatnim....


Dlatego dzisiaj mniej będzie o samych kosmetykach a więcej o tym do czego mamy prawo.  A mamy prawo do otrzymywania w drogeriach i aptekach...próbek kosmetyków. Przeprowadziłam małe śledztwo i okazało się, że:

1. Wstydzimy się prosić o próbki bo czujemy się "jak biedna krewna"
2. Obsługa sklepu sama proponuję nam próbki bardzo rzadko.
3. Często jeśli nawet poprosimy, to próbki dawane są nam "z łaski" z obrażoną miną, w minimalnej ilości  (przez to następnym razem czujemy się jak w pkt. 1).
4. Ekspedientki (a przepraszam, konsultantki) często twierdzą , że próbek nie mają i nie proponują wykonania próbki na miejscu (jak to na przykład robią panie w Sephorze. Chociaż i tam czasami też przewracają oczami ;)).
5. Jeśli nawet zgodzą się wykonać próbkę na miejscu, to często robią to w sposób niehigieniczny (podobno nawet palcem!)
6. Dziewczyny często czują się oceniane przez personel i dzielone na te "biedne" które i tak nic nie kupią
i te z potencjałem, którym trzeba się trochę "podlizać".


W związku z punktem 6, podobno idąc do "lepszej" perfumerii dobrze jest się odpowiednio ubrać (czytaj, na bogato) oraz znać kilka nazw drogich kosmetyków aby w rozmowie "popisać" się ich użytkowaniem. Wtedy Pani chętniej da nam próbkę, bo skoro używamy kremu za 300 zł to może kupimy i ten balsam za 150. A dlaczego tak trudno dostać próbki, szczególnie tych droższych kosmetyków? Krąży opinia, że obsługa sklepu zgrania je dla siebie! Całe szczęście nie wszędzie tak jest!

źródło
Słowo, że żaden z punktów nie jest zmyślony! To prawdziwe teksty z ust kobiet i dziewczyn w rożnym wieku. W dużym  mieście, gdzie pełno sklepów! Powiem szczerze, że po przyswojeniu tych wiadomości poczułam, że niewiele wiem o świecie. Nie przyszło mi do głowy stroić się do perfumerii, ale może to mój błąd ;) ?



O próbki pytam bez cienia skrępowania. Należą mi się jak psu buda.. Jeśli chce kupić krem to muszę wiedzieć jak pachnie, jak się wchłania, jaką ma konsystencję, jak zachowuje się pod makijażem i czy mnie nie uczuli. Im droższy krem tym bardziej wymagam próbki a nawet miniaturki. Jeśli kupuję podkład, też wolę wcześniej móc wypróbować go w domu, sprawdzić krycie, zachowanie się w świetle i czy po paru godzinach nie zmieni odcienia. A perfumy? No chyba nie muszę tłumaczyć, że warto się z tematem przespać, powąchać kolejnego dnia, "pokazać" mężowi.itd, szczególnie, że dobre perfumy to wydatek niemały.



Zdarzyło się, że personel był niechętny. Nie kłóciłam się ale omijałam takie miejsca szerokim łukiem. Zdarzyło mi się kupić zestaw próbek w sklepie internetowym lub na Allegro. Wiem, że to nie  jest do końca ok, ale co poradzić jeśli nigdzie nie ma. Jeśli planuje wydać na serum 380 zł to naprawdę wolę zainwestować 30 i dowiedzieć się czy po 3 dniach nie dostane wysypki. Przyznaję się - kupiłam cały plik próbek kremu pod oczy Clinique. I całe szczęście, bo okazał się kiepski, ale odkryłam to dopiero po którejś próbce z kolei. Poza tym nie mam traumatycznych przeżyć. 

źródło
Do "mojej" apteki wpadam z okrzykiem "A co tam mamy nowego!?"  i wiem, że jeśli wyszedł nowy krem na przebarwienia albo super kryjący fluid to zaraz dostanę plik próbek. Czasami wracam potem po pełnowymiarowy produkt, a czasami nie. Takie życie. Baaaardzo uczynne są również panie w sklepach L'occitane, Kiehls, Organique i kilku innych. Nigdy nie spotkały mnie tam żadne fochy w związku z chęcią otrzymania próbki. W Sephorze widziałam przewracanie oczami ;) dyskretne, ale jednak, szczególnie jak poprosiłam o przygotowanie próbki do pojemniczka. Nigdy jednak nie widziałam, aby nakładano kosmetyk paluchami! Nawet w Rossmannie bez problemu otrzymywałam wybrane próbki (jeśli akurat je mieli). Mam chyba sporo szczęścia, bo zasłyszane opowieści nieco zachwiały moją wiarą w ludzi. W końcu panie są zawsze takie miłe i uśmiechnięte ;).


Zanim jednak pomyślimy sobie coś niemiłego o paniach z drogerii, pamiętajmy, że każdy medal ma dwie strony. Niemało jest pazernych panienek biegających po sklepach tylko po to żeby się "nachapać" za darmoszkę ;). Z jednej strony nadal otrzymanie próbek lub miniaturek to ich prawo, z drugiej jednak trudno się dziwić, że człowiek zaczyna podejrzliwie patrzeć na kolejna "chętną". Tak więc dużo pewności siebie i odrobinkę wyrozumiałości :) a wszystkim nam w tym kosmetycznym świecie będzie znacznie sympatyczniej ;). Bierzcie próbki, sprawdzajcie na własnej skórze aby potem nie pluć sobie w brodę, ze wywaliłyście kasę w błoto a krem czy fluid uczulił jak cholera. A wy? Chętnie poczytam jakie są wasze doświadczenia z próbkami i  uzupełnię moją listę o kolejne punkty :).


A! Zapomniałam się pochwalić - oto mój pierwszy tatuaż! 
Zrobiony dopiero po 40-tce! 

Mój ukochany pies Benek :). 
Wpadajcie na mojego Instagrama, tam zawsze dużo fajnych zdjęć z naszego życia :) i tego jak widzę świat wokoło.





Czytaj więcej »
on 3/13/2017 51
Podziel się!
Etykiety:
uroda
Nowsze posty
Starsze posty

3/01/2017

Candleberry Red Stag by Jim Beam - czyli jak przekonać faceta do wieczorów przy świecach ;)

Dzisiaj z pozoru będzie mało kosmetycznie. Będzie o świetle i zapachu świec. Może nie kosmetycznie, ale z urodą jednak ma jakiś związek. Dlaczego? Ano zacznijmy od tego, ze w żadnym świetle kobieta nie wygląda tak pięknie jak w świetle świec ;). Ale to nie wszystko. Aromaterapia, kojący zapach, miękkie światło, spokój i relaks. Zestaw pieszczący nie tylko duszę ale i ciało. A kobieta zrelaksowana, wypoczęta  rozluźniona jest już w połowie drogi do tego aby wyglądać jak milion dolarów. Większość facetów nie docenia romantycznych wieczorów przy świecach (ich strata) Są jednak świece, które przyjdą nam z pomocą. Co powiecie na aromat Bourbona, Jim Beam-a lub Whiskey? Brzmi interesująco? I jest! Moje ostatnie odkrycie - świece zapachowe Candleberry! Swojego Łukasza skusiłam czarnymi wiśniami kandyzowanymi w alkoholu Jim Beam Red Stag. Pierwszy raz nie mógł doczekać się przesyłki!


Nasze cudeńko zamknięte jest w szklanym, zgrabnym słoiczku (są dwie wersje rozmiaru) ze stylową przykrywką (uwaga zamyka się na wcisk a nie odkręca, co usiłowałam zrobić;). Przyznam, że jest tak ładna, że ciężko się zdecydować na pierwsze użycie :). Nie musicie jednak specjalnie oszczędzać, bo świece Candleberry są niebywale wydajne. Czas palenia mojego egzemplarza to 50-60 godzin! W przypadku świec w rozmiarze dużym to nawet 150 godzin! Można szaleć ;)



Zapach jest intensywny, wyczuwalny w całym mieszaniu. Przy małych pomieszczeniach nawet za bardzo. Nie znaczy to, że nie możemy jej zapalić. Po prostu po jakimś czasie gasimy. Zapach utrzymuje się długo po zdmuchnięciu płomienia i buduje fantastyczną, ciepłą atmosferę. Nie dusi, nie jest męczący, czy chemiczny. Jeśli lubicie nieco słodsze aromaty można pokusić się o zakup świecy o zapachu bourbona połączonego ze słodkimi nutami wanilii, karmelu i przypraw. Natomiast jeżeli bliższe są wam bardziej wytrawne aromaty - polecam mieszankę paczuli, lawendy i przypraw korzennych. Jest też coś bardziej "babskiego", zapach świeżo upieczonego sernika z tropikalnymi owocami, pokrytego syropem na bazie rumu. Aż ślinka cieknie!


OK, świece Candleberry mają jedną wadę. Nie są tanie! Wersja mniejsza to koszt ok 64 zł, natomiast duża 119 zł. Jeśli lubicie świece zapachowe wiecie jednak zapewne, że cena połączona z tradycją marki często przekłada się na jakość. A w tym przypadku historia jest całkiem ciekawa. Rozpoczyna się w miejscowości Frankfort w Stanach Zjednoczonych gdzie produkująca świece zapachowe  rodzina Fowlerów zachodziła w głowę jak stworzyć świecę idealną. Sen z powiek spędzał im fakt, ze większość świec pachniała w górnej jej części tracąc z czasem aromat na rzecz dymu. Poświęcili temu swoje życie, odnosząc ogromny sukces. Ich rodzina znana jest dzisiaj na całym świecie pod nazwą „The Candleberry Co.” Nadal jest to biznes rodzinny a ich świece uważane są za najmocniej pachnące na rynku. Wspólnymi siłami stworzyli produkt niemal doskonały.


Zdecydowanie lepiej mieć jedną super świecę która będzie się palić i palić wypełniając aromatem cały dom, niż kilka tanich z supermarketu, które wypalą się w jeden wieczór a zapach zniknie w 10 minut po zapaleniu. Nie jestem z gatunku ludzi, którzy uważają, że drogie to lepsze ale w tym wypadku naprawdę warto zainwestować. Kiedyś miałam w szafce całe pudełko rożnych świec  i podgrzewaczy zapachowych, teraz mam dwie - Red Stag by Jim Beam i Yankee Candle o zapachu Baby Powder, które zapalam sobie w zależności od nastroju. Pełen wachlarz produktów możecie poznać na stronie www.candleonline.pl. Koniecznie polubcie ich na FB, żeby nie przegapić promocji które pojawiają się tam dość regularnie. Warto na nie polować!


A Wy? Macie swoje ulubione marki, zapachy? 

Jest coś co wprowadza was w blogi nastrój i umożliwia prawdziwy relaks? 

A może  uważacie, że świece zapachowe to niepotrzebny gadżet i wydawanie pieniędzy?

Czytaj więcej »
on 3/01/2017 28
Podziel się!
Etykiety:
dom i rodzina
Nowsze posty
Starsze posty
Nowsze posty Starsze posty Strona główna
Subskrybuj: Posty (Atom)

Moje Social Media


O mnie

To ja, Marta. Babeczka 40+, mama Franka i najgorsza pani domu na świecie. Gdy nie zbawiam świata - badam czy kosmetyki spełniają obietnice i jak zabiegi oszukują naturę. Piszę dla przyjemności i aby ułatwić Wam wybór. Fajnie, że jesteście. KONTAKT: ladywawablog@gmail.com

Archive

  • ►  2020 (2)
    • ►  cze 2020 (1)
    • ►  mar 2020 (1)
  • ►  2019 (7)
    • ►  lis 2019 (1)
    • ►  wrz 2019 (1)
    • ►  lip 2019 (1)
    • ►  mar 2019 (1)
    • ►  lut 2019 (1)
    • ►  sty 2019 (2)
  • ►  2018 (11)
    • ►  wrz 2018 (1)
    • ►  sie 2018 (1)
    • ►  lip 2018 (1)
    • ►  cze 2018 (1)
    • ►  maj 2018 (3)
    • ►  kwi 2018 (3)
    • ►  mar 2018 (1)
  • ▼  2017 (16)
    • ►  lip 2017 (1)
    • ►  cze 2017 (2)
    • ►  maj 2017 (1)
    • ►  kwi 2017 (3)
    • ▼  mar 2017 (3)
      • Toni&Guy, czy mam nowego kumpla, czy znowu rzymsk...
      • Próbki i miniaturki kosmetyków to nie łaska sprzed...
      • Candleberry Red Stag by Jim Beam - czyli jak przek...
    • ►  lut 2017 (2)
    • ►  sty 2017 (4)
  • ►  2016 (17)
    • ►  gru 2016 (2)
    • ►  paź 2016 (1)
    • ►  wrz 2016 (2)
    • ►  sie 2016 (1)
    • ►  lip 2016 (2)
    • ►  cze 2016 (1)
    • ►  maj 2016 (2)
    • ►  kwi 2016 (3)
    • ►  lut 2016 (2)
    • ►  sty 2016 (1)
  • ►  2015 (22)
    • ►  gru 2015 (2)
    • ►  lis 2015 (2)
    • ►  paź 2015 (2)
    • ►  wrz 2015 (3)
    • ►  lip 2015 (2)
    • ►  cze 2015 (1)
    • ►  maj 2015 (2)
    • ►  kwi 2015 (2)
    • ►  mar 2015 (1)
    • ►  lut 2015 (3)
    • ►  sty 2015 (2)
  • ►  2014 (37)
    • ►  gru 2014 (2)
    • ►  paź 2014 (3)
    • ►  sie 2014 (1)
    • ►  lip 2014 (3)
    • ►  cze 2014 (2)
    • ►  maj 2014 (2)
    • ►  kwi 2014 (4)
    • ►  mar 2014 (7)
    • ►  lut 2014 (8)
    • ►  sty 2014 (5)
  • ►  2013 (78)
    • ►  gru 2013 (7)
    • ►  lis 2013 (4)
    • ►  paź 2013 (2)
    • ►  wrz 2013 (2)
    • ►  lip 2013 (5)
    • ►  cze 2013 (5)
    • ►  maj 2013 (2)
    • ►  kwi 2013 (4)
    • ►  mar 2013 (8)
    • ►  lut 2013 (15)
    • ►  sty 2013 (24)
  • ►  2012 (10)
    • ►  gru 2012 (10)

Obserwatorzy

Szukaj na tym blogu

Formularz kontaktowy

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

Obsługiwane przez usługę Blogger.
Ⓒ 2018 Lady Wawa. Design created with by: Brand & Blogger. All rights reserved.